Z prawdziwym mistrzem jest jak z dobrym winem – walorów nabiera z upływem lat i zdobytym doświadczeniem. Żelazne zasady hartują jego charakter i kunszt, pokora pozwala nabrać dystansu do siebie i otwiera na wiedzę.
Podobne artykuły
Słodycz na gorzkie czasyCiastka lukrowane na miaręŚmiałe marzenia, działanie z rozmachemCo jeszcze wyróżnia mistrza z charyzmą, który budzi szacunek samą swoją obecnością? To, że potrafi przekazać wiedzę i zawsze ma wiele do zrobienia. Tak jak mistrz cukiernictwa Paweł Mieszała. Po 20 latach kariery Mistrz Świata Cukierników z 1997 r. otworzył własną cukiernię. I jak przyznaje, dopiero się rozkręca.
Anna Kania: Jak na cukiernika o zasłużonej renomie długo kazał Pan czekać swoim fanom na autorski butik z nowoczesnym cukiernictwem. Kiedy pojawiła się myśl o własnej cukierni?
Paweł Mieszała: Myśl kiełkowała od dobrych 15 lat. Całe życie byłem w biegu – po 15 latach pracy w Cukierni Kandulski i ostatnich 10 latach w firmie Zeelandia zacząłem pracować na własne nazwisko.
Potrzebował Pan czasu, żeby dojrzeć do ostatecznej decyzji, czy chodziło o coś innego?
To nie kwestia dojrzewania, tylko przygotowania. Miejsce na cukiernię wymagało ogromnego nakładu finansowego i pracy. Większość moich kolegów, którzy są na tzw. high topie, mają nad sobą inwestora – ja, niestety albo stety, nie mam takiego zaplecza. Jestem niezależny – nie muszę z nikim ustalać, co mi się podoba, a co nie, a jeżeli interes by nie wypalił, to mogę zwijać noże i zacząć coś nowego. W moim przypadku otwarcie lokalu trwało nieco dłużej niż normalnie, ponieważ jestem detalistą, a to naprawdę duże wyzwanie. Przygotowanie tego lokalu to ogromny nakład finansowy na dzień dobry, bez wyposażenia kilkaset tysięcy złotych. Równie dobrze mogłem kupić 2 mieszkania pod wynajem i spać spokojnie, ale to nie w moim stylu.
Bez 20-letniego doświadczenia trochę inaczej wyglądałoby podejście do cukiernictwa i własnej pracowni. Jakie były trzy najważniejsze etapy w Pana życiu zawodowym, które ukształtowały Pana jako cukiernika i teraz procentują we własnej pracowni?
Oczywiście głównym promotorem i osobą, która zaszczepiła we mnie cukiernictwo, jest niezapomniany Wojciech Kandulski. W młodym wieku zwiedziłem z nim cały świat, w szybkim tempie poznawałem technologie, o których w tamtych czasach nawet nam się nie śniło. To był intensywny czas związany z mistrzostwami, stażami, szkoleniami i rozwijaniem Europejskiej Szkoły Mistrzów „Proffesional”. Mistrzem, który wpoił mi pokorę do zawodu, był Józef Probański, nestor polskiego cukiernictwa. Wybitny fachowiec i mistrz szkolący m.in. Wojciecha Kandulskiego. Patrząc, jak w wieku 76 lat ten człowiek lukrem królewskim prowadził prostą kreskę, to każdy młody cukiernik pokorniał.
Jako wykładowca i technolog w firmie Zeelandia musiałem mieć kontrolę nad tym, co się dzieje na rynku, i pomagałem osobom, które były w podobnej sytuacji jak ja teraz. Znam dobrze tajniki sprzedaży i wiem, co przemawia do klienta. Teraz, po latach doświadczeń, jest mi łatwiej prowadzić własną cukiernię – wiem, jakich błędów nie powielać.
O jakie błędy chodzi?
Najczęściej są to błędy kalkulacyjne. Prosty przykład: tort truskawkowy dla jednego cukiernika, który mało kalkuluje, składa się z dwóch biszkoptów, śmietany, 2-centymetrowej warstwy galaretki truskawkowej i 3 truskawek na środku. Dla cukiernika szanującego swój zawód i klienta ten tort będzie się składał z 2 biszkoptów, śmietany, mnóstwa truskawek i cienkiej warstwy galaretki. I to jest clue. Zanim czegokolwiek się podejmiemy, to mamy wszystko wyliczone. Może nie wszystkich stać na ciastko za 6 zł, ale jeżeli jest to ciasto na czekoladzie, wyprodukowane na naturalnych produktach, to klienci są w stanie zapłacić więcej – oni też kalkulują.
Ale nie każde miejsce jest dobre na rozwijanie ekskluzywnego cukiernictwa. Cukiernia Pawlova bardziej pasuje do kamienicy czy modnego miejsca w centrum Poznania. A Pan wybrał okolice Poznania.
To ludzie tworzą miejsca, a nie na odwrót. Przykładem jest poznańska restauracja „A nóż widelec” mojego serdecznego kolegi Michała Kutera – mały lokal z trzema czapkami, który zawsze ma komplet gości. Dzisiaj dla ludzi ceniących dobry smak i klimatyczne miejsce odległość nie ma znaczenia. My działamy na obrzeżach Lubonia, ale w tej lokalizacji widzę same plusy. Znajdujemy się naprzeciwko kościoła, więc w weekendy przeżywamy prawdziwe oblężenie. Nieopodal jest też wjazd na autostradę, co umożliwia szybki transport wyrobów do klientów, głównie do poznańskich hoteli. Znalezienie podobnego miejsca w Poznaniu graniczy z cudem i wiąże się też z kilkakrotnie wyższym czynszem. Osobiście wolę inwestować w surowce i sprzęt niż w wynajęcie lokalu. Co ciekawe, w Cukierni Pawlova jesteśmy nastawieni na produkcję wyrobów, które idą w świat, ale to nie znaczy, że brakuje nam klientów detalicznych. Ku mojemu zaskoczeniu często odwiedzają nas starsze i zupełnie młode osoby, które przy dobrym ciachu i kawie spędzają czas na rozmowie. I to jest miłe.
Wyszkolił Pan wiele osób w swojej karierze, które szybciej zdecydowały się pójść na swoje. Co Pan czuje?
Bardzo się cieszę! Sprawia mi satysfakcję, że część z tych ludzi, których szkoliłem, była na tyle ambitna, że udało jej się osiągnąć sukces. Miło, że wciąż mamy ze sobą kontakt; nawet tutaj co jakiś czas się spotykamy. W cukierni spotykam się nawet ze swoją konkurencją. Przyjeżdżają do nas ludzie z okolic. Siedzimy, pijemy kawę, jemy ciastka (każdy przywozi swoje) – to jest zachowanie, którego nauczyłem się we Francji.
Zaprasza Pan swoją konkurencję?
Co w tym złego? Tak naprawdę każdy z nas produkuje coś innego – każdy ma swój kawałek tortu, o który musi dbać. Lepiej jest mieć zdrową konkurencję wokół siebie niż nieprzyjemny ferment. Jeżeli będę czuł presję, to podwyższę poziom. Ale i tak cały czas muszę kontrolować rynek, a przede wszystkim dbać o jakość.
Co w praktyce znaczy: dbać o jakość?
To wiąże się ze świadomością na każdym kroku, począwszy od planowania produkcji, poprzez dobór surowców, a skończywszy na wykonaniu. W naszej cukierni rygorystycznie przestrzegamy receptur, nawet czasy ubijania mamy ściśle określone i nie ma od tego żadnych odstępstw – każdy deser, ciastko musi być tak samo przygotowane, wykończone i przechowywane. Nigdy nie zastępujemy jednego surowca drugim. Nie ma mowy o marnowaniu żywności. Ludzi, którzy wyrzucają żywność, trzeba by zaprowadzić do slumsów w Afryce i pokazać, jak wygląda bieda. 30% żywności ludzie wyrzucają do śmieci – to są niewyobrażalne ilości. Dlatego przede wszystkim należy produkować odpowiednio do potrzeb, żeby unikać zwrotów. I to się sprawdza.
Zatrzymajmy się na surowcach stosowanych w Cukierni Pawlova. Weźmy np. czekoladę. Jakie jest Pana kryterium wyboru najlepszej czekolady.
To, co uważam za najlepszą czekoladę, jest moją tajemnicą (uśmiech). Obecnie korzystamy z 12 rodzajów czekolad francuskich i belgijskich – przygotowując recepturę, biorę pod uwagę zawartość suchej masy kakaowej i to jak komponuje się w danym ciastku. Zdarza się, że bazujemy na czekoladzie nieco tańszej, ale za to idealnej do łączenia z innymi smakami, np. musami. Gdybyśmy bazowali wyłącznie na najlepszej czekoladzie, to prawdopodobnie mielibyśmy mniej klientów. Polska od niedawna stała się „czekoladowa”, ale do docenienia wysokiej klasy surowców jeszcze długa droga.
Co z pozostałymi składnikami?
Bardzo chcę, żeby moja cukiernia działała w modelu slowfoodowym. W tym regionie jest wielu plantatorów, którzy mają maliny, borówki, truskawki… Mam już podpisane kontrakty z tymi producentami i oni będą dostarczać mi świeże owoce w okresie letnim. Jeśli chodzi o mąki – często sięgamy po dobrej jakości mąki migdałowe i kukurydziane; staramy się zastępować mąkę pszenną.
Jak scharakteryzowałby Pan asortyment własnej cukierni?
W dużej mierze są to wyroby produkowane na bazie czekolad z wykorzystaniem nowoczesnych technologii – cały czas wprowadzamy coś nowego, głównie technologie funkcjonujące w krajach Beneluksu, Stanach Zjednoczonych czy w Japonii. Nasze produkty często się zmieniają – raz mamy desery śliwkowe, raz waniliowe z wanilią madagaskarską, innym razem natomiast wielki chaux z crunchem z pastą orzechową czy musem czekoladowym. Lubimy eksperymentować ze smakami – ostatnio zafascynował mnie mocny smak yuzu, czyli najmniejszej mandarynki świata, która stanowi składnik prawie każdego deseru w Japonii. W Cukierni Pawlova chcemy pokazać klientowi, że wchodzi do fajnego butiku z nieustannie zmieniającą się kolekcją. Nie jest naszym zamiarem sprzedawanie przez 20 lat ciągle tego samego sernika.
Z jednym wyjątkiem – szneka z glancem. W witrynie nowoczesne cukiernictwo, a na ladzie blacha pełna poznańskich drożdżówek! Jak to pogodzić?
To zupełnie inna historia. Nie wyobrażam sobie Poznania ani mojej cukierni bez tradycyjnej szneki. Ktoś kiedyś powiedział, że jak się będzie trzymać tradycji, to świat pozostanie w ryzach. Dlatego tradycja jest u mnie równie ważna.
Czy Cukiernia Pawlova jest szczytem Pana marzeń?
Nie, absolutnie nie. Ja dopiero się rozkręcam! Mam kolejny koncept, który chcę rozwinąć w ciągu najbliższych 2 lat. Jestem właścicielem 2 domen: szneka.pl i sznekazglanca.pl. W planach mam otwarcie 5-6 punktów w Poznaniu, w których poznańska drożdżówka będzie produkowana w sposób tradycyjny, bez polepszaczy, na lokalnych produktach – z serem, ze śliwką, z jabłkiem, bez nowoczesnych wariacji.
Co to dokładnie będzie?
To będzie miejsce zbudowane na wzór czytelnio-kawiarni, które funkcjonowały w Poznaniu w czasach międzywojennych i krótko po wojnie. Podawano w nich kawę inkę, mleko z miodem, wodę sodową oraz oczywiście świeżutką, ciepłą sznekę z glancem. Tam zazwyczaj spotykały się starsze osoby, można było w spokoju poczytać gazetę lub książkę, porozmawiać. Pierwotnie chciałem stworzyć wzorcowy punkt w okolicach parku Wilsona, przy ul. Głogowskiej.
Wygląda na to, że chce Pan stworzyć konkurencyjną – dla rogala świętomarcińskiego – słodką wizytówkę Poznania.
Nie, chcę jedynie przypomnieć fajną tradycję. Według mnie rogal świętomarciński za bardzo oderwał się od swojej historii. Kiedyś jadało się rogale marcińskie raz w roku, na św. Marcina; w sprzedaży wielkie rogale pojawiały się maksymalnie od 9 listopada. Tymczasem szneka jest takim samym produktem jak oscypek i może być sprzedawana przez cały rok. Dlatego będę dążył do tego, żeby wpisać sznekę na unijną listę produktów tradycyjnych.
Pan nie wyobraża sobie Poznania bez szneki, a ja nie wyobrażam sobie Pana bez cukiernictwa gastronomicznego. W restauracji Cucina 88 w Poznaniu stworzył Pan pracownię cukierniczą i postawił ją na równi z kuchnią. Co Pana ciągnie do gastronomii?
Tu jest dużo fajnej zabawy – smakami, formą. Ale też dużo do zmiany. Według mnie w gastronomii jest zbyt mała świadomość tego, jak powinien wyglądać deser na talerzu. Zawsze się przekomarzam z szefami kuchni – oni się śmieją, że cukiernik to taki nieudany kucharz, a ja im odpowiadam, że jedynym ratunkiem dla nieudanej przystawki i dania głównego jest deser. Tak naprawdę szefowie kuchni doskonale wiedzą, że karta skomponowana przez kucharza musi być zsynchronizowana z tym, co się dzieje na cukierni. To już nie te czasy, kiedy przygotowywało się eskalopki cielęce, roszponkę i sos winegret, a na deser podawano melbę bananową i lody waniliowe. Dziś serwuje się sorbet z ogórka.
Moim celem jest pokazanie, że cukiernictwo jest zupełnie inne i że cukiernika w kuchni nie powinno się traktować jak zło konieczne. W dobrych francuskich czy belgijskich restauracjach szef cukierni i szef kuchni są na równorzędnych stanowiskach i współpracują – w Polsce to jeszcze nie jest normą. Dlatego z Ernestem Jagodzińskim, szefem kuchni restauracji Cucina 88, stworzyliśmy – jak mówią smakosze – jedną z niewielu kart w Polsce, która totalnie synchronizuje dania z deserami. Warto dodać, że Ernest podczas ostatniej Gali Żółtego Przewodnika Gault and Millau otrzymał tytuł „Szefa Jutra”, czyli tego, który już dziś tworzy kulinarne trendy na przyszłość. Nośnikiem zmian w cukiernictwie restauracyjnym jest już kilku szefów kuchni, którzy są w stanie wydać 500 deserów na talerzu, każdy złożony z 7 elementów, a na końcu jeszcze podają sorbet w punkt. To oznacza, że ktoś w tym kraju jest już na tyle świadomy zachodzących zmian, że sam je wprowadza. Wciąż jest ich niewielu.
Czy klienci też są świadomi zmian?
Myślę, że tak. Jest bardzo dużo ludzi, których stać na to, żeby trzy razy w tygodniu skosztować seta – dania głównego i powiązanego z nim deseru. Cukiernictwo restauracyjne rozwija się bardzo szybko – w tej chwili już depczemy kucharzom po piętach. Album „Wybitne desery polskie” dobitnie pokazał, że mamy młodych ludzi, którzy torują drogę takiemu cukiernictwu. Jeszcze do niedawna w tym kontekście wymieniano takie nazwiska jak: Ola Sowa, Iga Sarzyńska, Michał Doroszkiewicz, Tomasz Deker, Krzysztof Kopciński, Paweł Małecki, Janusz Profus, Maciej Pięta, Ryszard Wawrzyniak, Sebastian Winkiel. Tymczasem we wspomnianym albumie pojawiają się nowe twarze, chociażby Rafał Gajownik, Mateusz Dziwosz i wielu innych.
Tylko gdzie szkolić kolejne pokolenia cukierników, którzy swoją przyszłość widzą w restauracjach?
Przydałaby się szkoła, która jest moim kolejnym marzeniem. Bardzo długo rozmawialiśmy (m.in. z Olą Sową, Tomaszem Dekerem czy Maciejem Piętą) o tym, że nadszedł czas na stworzenie centralnego ośrodka szkoleniowego. Podobną szkołę widziałem w Hiszpanii – jest tam świetnie wyposażona aula, w której zajęcia praktyczne prowadzi jeden fachowiec. Oprócz trzech dni praktyk przez dwa dni prowadzone są zajęcia z teorii, ale nie z maszynoznawstwa, tylko z marketingu, estetyki, gradacji, czyli wiedzy o strukturach. Szkoła trwa trzy lata i jest płatna. W Polsce też tak kiedyś było – jak się dostało na praktyki do mistrza, to rodzice byli zobowiązani płacić za naukę, więc jak uczeń nie poszedł na praktyki, to miał później „przetrzepaną” skórkę. Dziś, gdy uczeń idzie na praktyki, rodzic ma pretensje, że ich dziecko musi pracować… Ja byłem wychowany w twardych warunkach – cały czas czułem presję i respekt przed mistrzem. Przez rok myłem blachy, a kolejne pół roku wykańczałem drobne ciastka. Nie miałem z tym problemu, ponieważ wiedziałem, że są pewne szczeble, które trzeba pokonać. Obecnie młodzi ludzie chcieliby od razu robić wielkie rzeczy, a potem muszą nauczyć się pokory.
Do pokory też trzeba dojrzeć. Panu nigdy nie zdarzyło się wpaść w samozachwyt?
I to kilkakrotnie. Bardzo łatwo zatracić pokorę, zwłaszcza jak jesteś młody. Wydaje ci się, że poznajesz nowe technologie i już wszystko wiesz. To nie tak. Tak naprawdę trzeba mieć solidne podstawy, żeby nie usłyszeć: „Synek, Ty się dobrze naucz białko ubijać”. I zawsze słuchać, co do ciebie mówią ludzie.
Pan chyba nie ma problemu w kontaktach z młodymi ludźmi? Wyszkolił Pan z sukcesem wielu z nich. Jak Pan to robi?
Lubię pracować z młodymi ludźmi, którzy mają świadomość, że przy mnie mogą zyskać więcej i w krótszym czasie. Lubię dawać coś od siebie, ale też oczekuję od drugiej osoby tego samego. W ten sposób budują się relacje mistrz – uczeń. To, co poznaje młody człowiek, czym nasiąka w pracy, za chwilę będzie przekazywał kolejnym pokoleniom. Tak powinno się budować rzemiosło. Mamy takie programy TV, w których do wszystkich rzuca się talerzami i mówi innymi słowami niż normalnie, ale to nie o to chodzi. Do ludzi trzeba mówić w taki sposób, żeby nabrali pokory, uśmiechnęli się, powiedzieli: tak jest, szef. Bardzo dużo zależy od osoby, która przekazuje wiedzę – jeżeli będzie otwarta i pokaże, jak pracować, żeby było lepiej, to nie ma znaczenia, czy uczniem jest młody cukiernik, czy człowiek, który do tej pory był policjantem.
W takim życzę wielu młodych zdolnych uczniów, którzy nie zatracą cennej wiedzy i będą rozwijać cukiernictwo w wielkim stylu jak Pan. Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Anna Kania
Paweł Mieszała na wysokich obrotach |