Od kilkudziesięciu lat Ryszard Gembiak prowadził własny zakład cukierniczy i cztery sklepy w Poznaniu bez medialnego szumu. Tak było do 2015 r., kiedy trafił do programu telewizji TTV „Najlepszy w mieście”, a na początku 2016 r. jego cukiernio-lodziarnię okrzyknięto… najlepszą w mieście.
Podobne artykuły
Słodycz na gorzkie czasyCiastka lukrowane na miaręŚmiałe marzenia, działanie z rozmachemJacek Baliński: Proszę pokrótce przybliżyć historię swojej cukierni: kiedy powstała, czym się charakteryzuje...
Ryszard Gembiak: Cukiernia powstała w 1984 r. jako firma rodzinna. Ukończyłem studia na kierunku technologia żywienia i byłem nauczycielem w szkole gastronomicznej, po czym postanowiłem założyć własny zakład cukierniczo-lodziarski. Postawiłem sobie do zrealizowania nadrzędny cel: robić produkty możliwie najbardziej zbliżone do naturalnych, czyli zero konserwantów, zero polepszaczy. Moi pracownicy wiedzą, że u mnie nie używa się żadnych miksów, wszystko robimy według starych receptur, opartych na mące, cukrze, mleku, śmietanie oraz jajkach. Zresztą, dla mnie to właśnie jajko jest najlepszym „polepszaczem” w cukiernictwie. Sami wytwarzamy też dżemy, konfitury, a nawet jogurt – staramy się, by nasze produkty smakowały jak domowe wyroby.
J.B.: Które wyroby mistrza Ryszarda klienci chwalą sobie najbardziej?
R.G.: W ofercie mam ponad sto rodzajów ciast, więc trudno mi wyrokować, który z nich jest najpopularniejszy, ale klienci bardzo chwalą sobie chociażby roladę na bitej śmietanie z truskawkami czy poznańskie rożki na spodzie makaronikowym. Zachwalają także drożdżówki i ciastka francuskie – mówią, że są najsmaczniejsze w całym mieście. Duża w tym zasługa moich mistrzów, a o tych dziś nie łatwo – wie Pan, ile cukierni z prawdziwego zdarzenia jest dziś w przeszło półmilionowym Poznaniu?
J.B.: Podejrzewam, że niewielu.
R.G.: Mniej niż palców u obu rąk! Rasowych cukierni, które specjalizują się tylko w wyrobach cukierniczych, naliczyłem osiem, może dziewięć… Dziś gros cukierników stanowią piekarze, można też zaobserwować prawdziwy wysyp zakładów piekarsko-cukierniczych, co jest podyktowane przymusem rynkowym. Piekarze wręcz musieli wejść w cukiernictwo, żeby jakoś funkcjonować – i ja się temu wcale nie dziwię. Proszę jednak zauważyć, że z każdego piekarza zrobił się cukiernik, natomiast żaden cukiernik nie stał się piekarzem.
J.B.: Pan natomiast wciąż trwa jako tradycyjny cukiernik.
R.G.: Zgadza się. Jestem zdania, że każdy powinien robić to, co robi najlepiej. Ja zostałem cukiernikiem i ten zawód wciąż mnie fascynuje – jeżdżę na wystawy cukiernicze (ostatnio byłem w Rimini), zachwycam się czekoladą, specjalizuję się w lodach… Receptury opracowuję sam, na przykład do włoskich lodów nie używam gotowych komponentów, tylko tworzę je na bazie mleka i śmietany. Bazę syropową na lody owocowe także przygotowuję samodzielnie, dzięki czemu mam pewność, że nigdzie indziej nie kupi się takich lodów jak u mnie – w końcu nikt nie ma takich pomysłów jak moje (śmiech). Nie staram się konkurować asortymentem – zamiast dwudziestu pięciu smaków mam dziesięć tradycyjnych, ale za to bardzo smacznych. Lody waniliowe robię na laskach wanilii; czekoladowe – na najlepszej jakości czekoladzie i kakao Van Houten; jogurtowe – na żywych kulturach bakterii. Pastami lodowymi się tylko wspieram – i to wyłącznie przy smakach takich jak malaga, których nie jestem w stanie sam przyrządzić. Tak czy inaczej, moje wyroby śmiało mogą jeść dzieci – widzę to po moich wnukach (śmiech).
J.B.: Czyli cały czas trzyma się Pan celu, który założył Pan sobie przed ponad trzydziestu laty.
R.G.: Naturalnie, choć niestety w dzisiejszych czasach mleko jest już wcześniej zakonserwowane przez mleczarnię, do mąki dodaje się polepszacze… Od tego nie jestem w stanie się uchronić. Podejrzewam, że niektóre z poznańskich zakładów zrezygnowały z udziału w programie „Najlepszy w mieście”, ponieważ dzięki temu konkurencja – mając dostęp do ich magazynu surowca – mogłaby ujawnić tajemnice produkcji.
J.B.: Właśnie, skoro już Pan wspomniał ten program – jak Pan do niego trafił i w jaki sposób dokonano selekcji cukierni?
R.G.: Nie znam dokładne reguł kwalifikacji firm, natomiast wiem, że realizatorzy przeprowadzali m.in. wywiady z klientami – aż w końcu dotarli do mnie. Kierownictwo umówiło się ze mną na spotkanie i przybliżyło mi ideę programu, w którym konkurować ze sobą miały wybrane poznańskie zakłady cukiernicze. Podpisując umowę, musiałem zaakceptować szereg warunków zawartych w regulaminie. Godziłem się więc chociażby na to, że będę musiał być non stop dyspozycyjny, udostępnię cały mój zakład do obejrzenia przez właścicieli konkurencyjnych firm oraz że będę nagrywał wypowiedzi na żywo. Tego ostatniego akurat się nie obawiałem, bo wiem, że znam odpowiedź na każde pytanie dotyczące mojej branży.
J.B.: Wiedział Pan wcześniej, z jakimi firmami przyjdzie się Panu zmierzyć?
R.G.: Nie, do ostatniego momentu była to tajemnica. Wciąż jednak powtarzano mi, że nawet jeśli przegram, to i tak będzie to dla mnie świetna, darmowa reklama na całą Polskę. Nie ukrywam jednak, że zdziwiło mnie, że w programie nie znalazły się takie zakłady jak Kandulski, Weber czy Elite...
J.B.: Powiedział Pan, że wiele cukierni odmówiło wzięcia udziału, a dlaczego Pan się na to zdecydował?
R.G.: Sam nie wiem (śmiech). Od pierwszego spotkania do ostatecznej decyzji minęły dwa-trzy miesiące, w trakcie których nie miałem z producentami żadnego kontaktu. Pewnego dnia jednak zadzwonili do mnie i powiedzieli: Panie Ryszardzie, zakwalifikował sie Pan do programu. To było krótko przed moim wyjazdem do sanatorium, więc zaoferowali, że czasowo dostosują się do mnie i tak rzeczywiście się stało. Zanim zaczęliśmy kręcić, miałem tylko jedną obawę…
J.B.: Jaką?
R.G.: Wie Pan, jestem facetem przy kości, niezbyt fotogenicznym, więc myślałem: gdzie ja się będę pchał do telewizji… W końcu jednak uznałem, że przecież cukiernik może mieć delikatną nadwagę (śmiech).
J.B.: Jak przebiegały prace nad „Najlepszym w mieście”?
R.G.: Były trzy etapy: w pierwszej kolejności oceniała mnie konkurencja, która pod moją nieobecność weszła z kamerami na mój zakład i przejrzała dokładnie każdy kąt. Później do cukierni przychodził ekspert cukierniczy, o którego wizycie nie byłem uprzedzony i który był po prostu zwykłym klientem. On składał zamówienie, by potem zaopiniować, czy był zadowolony z obsługi, czy zakład spełnił jego wymagania, czy był fachowo instruowany, czy produkty były opisane i tak dalej. Trzecia część polegała na wykonaniu dowolnego asortymentu ciasta w określonym czasie – oczywiście na oczach kamer. Dodatkowo, losowało się surowiec, który musiał być elementem tego ciasta – w moim przypadku była to śmietana. Po wszystkim odbywała się degustacja, którą przeprowadzała Ania Starmach. Ja – bez możliwości użycia noża, wałka czy miksera – zrobiłem roladę z bitą śmietaną, borówkami oraz nutką czekolady. W sąsiednim pokoju przebywali przedstawiciele konkurencyjnych firm, którzy mieli stały podgląd na to, co robię, i mogli to dowolnie komentować. Moja rolada chyba jednak zasmakowała oceniającej – Pani Ania stwierdziła, że dla samej tej rolady warto przyjeżdżać do Poznania. Po skończeniu nagrywania realizatorzy obrazu i dźwięku dosłownie rzucili się na ciasto i po minucie zostało po nim już tylko wspomnienie (śmiech).
J.B.: Czy dzięki zwycięstwu w „Najlepszym w mieście” ruch w cukierni się zwiększył, są nowi klienci...?
R.G.: Tak, po programie ruch w sklepie znacząco się zwiększył – w końcu bardzo dużo osób go oglądało. Ta wygrana jednak utwierdziła też moich stałych klientów w przekonaniu, że rzeczywiście kupują to, co najlepsze, i że mogą być z tego dumni. Usłyszałem od nich wiele słów uznania, moje ekspedientki zresztą również. Oni mnie znają z widzenia – nie jestem szefem, który siedzi zamknięty w biurze, tylko codziennie dowożę pieczywo do wszystkich czterech sklepów, codziennie je otwieram i zamykam. Część klientów pewnie sądzi, że nie jestem szefem, a etatowym pracownikiem (śmiech).
Muszę dodać, że moje produkty nie są zbyt tanie w porównaniu do wyrobów cukierniczo-piekarskich w innych zakładach, ale nie można porównywać drożdżówki piekarskiej z moją drożdżówką, która jest półfrancuska, przekładana masą makową, z owocami, serem czy kremem budyniowym... W tej chwili jednak nikt już nie patrzy u mnie na ceny, bo klienci wiedzą, że są one adekwatne do jakości. Jeden pączek kosztuje u mnie 2,00-2,50 zł, ale klient wie, za co płaci. Jeżeli robię pączki z ajerkoniakiem, to musi być wyraźnie wyczuwalny adwokat; jeżeli robię z nadzieniem z płatków róży, to musi to być prawdziwe nadzienie różane. Co najważniejsze, tego nadzienia musi być dużo – jak ktoś kupuje rogala świętomarcińskiego, to nie po to, żeby jeść samo ciasto; każdy lubi przede wszystkim nadzienie. To samo z pączkiem – jak Pan kupi pączka i w środku nie będzie marmolady lub ledwie co maźnięte, to najprawdopodobniej rzuci nim Pan o ścianę.
J.B.: Krótko mówiąc – cena musi być adekwatna do jakości.
R.G.: Dokładnie – chcąc sprzedawać produkt wysokiej jakości, ceny nie da się oszukać, bo inaczej pójdzie się z torbami. Szlag mnie trafia, jak słyszę, że na cukierni można zarobić, oszczędzając na surowcu… Otóż: żeby zarobić na cukierni, trzeba po prostu zwiększyć obrót i zamiast stu pączków zrobić dwieście, a potem je sprzedać. Jak się zrobi sto pączków, w których nie ma nadzienia, to szanowny klient po prostu pójdzie do „najlepszego w mieście” Ryszarda Gembiaka i zostanie obsłużony jak należy (śmiech).