Szukam w pamięci migawek wspomnień, które układam w obrazy. Maluję słowami kolory, utrwalam uczucia, co zgasły. Przywołać chcę dawne smaki, co na końcu języka zostały, słodką historię o tych, co tak wiele już przeżyli, a tak ciągle im mało…
Podobne artykuły
Czas na wiśnię w czekoladzie!Jedenaste urodziny mojego syna zupełnie niespodziewanie otrzymały status symbolicznej sekwencji liczb. Jedenastka to początek kolejnej dekady nastoletniego już, bądź co bądź, życia młodzieńca. Dla mojego syna o tyle znacząca, bo pierwszy raz celebrowana na łonie odchudzonej rodziny, uszczuplonej o tatę i męża oraz siłą rzeczy tę połowę bliskich, z której głowa rodziny się wywodzi. Dla mnie, niepoprawnej idealistki, i syna wychowanego w tym duchu to najboleśniejsze momenty spośród tych codziennie trudnych, kiedy staramy się budować naszą nową normalność w modelu 1+1. Przez ostatnie miesiące byliśmy zawieszeni w próżni pomiędzy oczekiwaniem na cud powrotu a próbowaniem życia w innej konstelacji. To bardzo wyczerpujące doświadczenie, jednocześnie tkwić i miotać się w bezsilności, powoli tracąc nadzieję… ale nie uczucia.
Planując tegoroczną uroczystość urodzinową, przez ułamek sekundy chcieliśmy z synem wrócić do pozornego stanu normalności sprzed rozstania. To było nasze ostatnie już wołanie o spełnienie wspólnego marzenia, które w skrytości ducha przechowywało każde z nas. Ja odczuwałam potrzebę celebracji zapalania świec na urodzinowym torcie, gdy ukradkiem połykane łzy niosą wielki ładunek emocji, migawki wspomnień i planów na przyszłość. Piotr pragnął kontynuować tradycję spotkań w gronie rodziny, gdy cała uwaga w ten jeden wyjątkowy dzień w roku jest skupiona tylko na nim. Piękny jest świat dziecka, w swej niewinności wierzy ono, że rozstanie rodziców pozostanie bez wpływu na relacje w rodzinie. Brzydki jest świat dorosłych, którzy nie potrafią zapewnić dziecku trwania w tej idyllicznej wizji świata.
Wydarzenia potoczyły się jednak innym torem, odkrywając przed nami nowe źródła radości. W dniu, w którym Piotr dowiedział się, że urodzin spędzanych corocznie w gronie rodziny nie uda się zorganizować, zachował się jak dojrzały mężczyzna, proponując alternatywne rozwiązanie. Podziwiałam zmysł organizacyjny syna, który zaplanował sobotnie popołudnie w gronie najbliższych przyjaciół. Z wprawą wytrawnego gospodarza podzielił z matematyczną dokładnością czas przeznaczony na część rozrywkową i posiłek regeneracyjny. Punktem kulminacyjnym miały być ciasto czekoladowe i oranżada. Dla mnie największą przyjemnością był, wyznaczony na dzień poprzedzający urodziny, proces wypieku ciasta w towarzystwie samego jubilata. Dlatego staranie przygotowałam się do tego zadania…
Gdy na lśniących czystością blatach rozłożyłam wszystkie składniki do przygotowania słodkości, w kuchni pojawił się Piotr. Przemieniony w postać rodem z kultowych programów kulinarnych. W jednej chwili ze zwykłej kuchni zostałam przeniesiona na plan wielkiej produkcji telewizyjnej, posłusznie wykonując polecenia gwiazdy programu. Piotr sprawnie wprowadzał widza w tajniki sztuki pieczenia. Szczególnie skrupulatnie mieszał w garnku masło z dwoma tabliczkami gorzkiej czekolady, podjadając ze smakiem od czasu do czasu. Na końcu delikatnie dolał mleka, otrzymując aksamitną masę czekoladową, serce naszego wypieku. Ja ubijałam jajka z cukrem na puszystą masę. Po połączeniu z mąką wszystkich składników i wylaniu na blachę pachnącej masy wspólnie sprofanowaliśmy wizerunek wirtuozów cukiernictwa, wylizując miskę po cieście. Ale co tam, radości było co nie miara, a po wypiciu kubka gorącej herbaty ból brzucha nam nie groził. Gdy czekoladowy zapach dostojnie przemieszczał się do każdego zakamarka domu, roztapialiśmy z odrobiną masła trzecią już tabliczkę gorzkiej czekolady do wykończenia naszego dzieła. Ciasto prezentowało się okazale, podobnie jak nasze twarze umazane resztkami z czekoladowej uczty. Upojeni słodko-gorzkim zapachem kakaowca, usnęliśmy w miłych objęciach Morfeusza. Gdy na drugi dzień w towarzystwie ośmiu młodzieńców po licznych aktywnościach ruchowych wróciliśmy do domu, z obawą przystąpiłam do krojenia słodkiego trudu naszej pracy. Kiedy wykładałam puszyste i lekko wilgotne kawałki na talerz, słodki zapach czekolady unosił się w powietrzu. Goście z apetytem przystąpili do konsumpcji. Gdy prosili o kolejne dokładki, a nawet o porcje na wynos, puszyliśmy się z Piotrem w niekłamanej dumie.
Tego dnia miałam wiele powodów do ukradkowych uśmiechów radości przeplatanych satysfakcją. Swobodnie mogłam zająć się moją ulubioną formą rozrywki, czyli obserwacją otoczenia, bo w rolę gospodarza wcielił się sam jubilat. Z troską zajmował się kolegami, zważając, by nikt nie czuł się pominięty czy zaniedbany. Nie dziwota więc, że koledzy docenili ten wysiłek, uznając to wydarzenie za najfajniejsze urodziny, w jakich uczestniczyli. Na fali tego sukcesu Piotr żył jeszcze przez kolejnych kilka dni. A ja z rozrzewnieniem wspominałam słowa wypowiedziane przy pocałunku na dobranoc: „Mamo, zobacz, jaka z nas fajna ekipa, ty i ja, świetnie damy sobie radę sami”.
Przez ostatnie miesiące tak wiele nauczyłam się od mojego dziecka. Czerpać radość z drobnych rzeczy. Próbować żyć inaczej niż zaplanowałam. Dać sobie szansę na znalezienie nowego wymiaru szczęścia. Przekonałam się, jak wielkim darem jest macierzyństwo, gdy w przełomowym momencie życia ta drobna z pozoru istota daje nam siłę do walki. Jest przewodnikiem, który wskazuje właściwe priorytety. Opiekunem, gdy trzeba oprzeć się na silnym ramieniu. Przyjacielem, gdy potrzeba szczerej rozmowy. Teraz żyjemy, nadając prozaicznym z pozoru czynnościom priorytet ważności. Cieszymy się ze wspólnych posiłków przy stole, mniej lub bardziej udanej twórczości kulinarnej, wieczornych dyskusji i sporów. Drobnymi krokami budujemy naszą nową świetlaną przyszłość, której geneza ma kojący zmysły i duszę smak gorzkiej czekolady.
Alina Śmiłowska
materiał promocyjny