Od decyzji do otwarcia pracowni minęło zaledwie 5 miesięcy. Czekolatorium było jednak swego rodzaju eksperymentem, zrodzonym z potrzeby zmiany pracy i dawania ludziom odrobiny szczęścia. I choć nie było łatwo, pracownia Mateusza Kokota przetrwała. Między innymi dlatego, że czekolada doskonale współgra z jego osobowością.
Podobne artykuły
Manufaktura Doti oblewa wszystkoVEGE NOW - nowa tabliczka z Wawelu dla wegan i… nie tylko!Czekolady wzbogacone aktywnymi składnikamiMateusz Kokot nigdy nie zajmował się gastronomią profesjonalnie. Co najwyżej na własny użytek i z ciekawości podjął próbę domowej produkcji piwa. Ostatnie 11 lat pracował jako analityk mediów. Jak więc doszło do tego, że ręce z klawiatury przeniósł na akcesoria chocolatiera? Stało się to przypadkiem. Któregoś dnia podczas przerwy w pracy przeglądał social media i tak oto jego oczom ukazały się prace Amaury’ego Guichon.
– To był etap, kiedy dopiero się rozkręcał. Jednak już wtedy finezja, z jaką obchodził się z czekoladą, wprost mnie oczarowała – wspomina Mateusz. Nie na tyle jednak, by podjął decyzję o byciu chocolatierem. Czekolada prędko upomniała się również o niego. Znów przypadkiem i w momencie najmniej oczekiwanym. Gdy któregoś wieczora szukał czegoś dla zabicia czasu w telewizji, by obejrzeć z żoną, trafił na program Bake Off. – Była to edycja specjalna, dla profesjonalistów. Akurat ten odcinek w całości dotyczył czekolady! Konkretnie sztuki tworzenia pralin. Gdy zobaczyłem ręczne temperowanie czekolady, pracę z aerografem, malowanie pędzelkiem, wypełnianie ganache’em i zamykanie, by po jakimś czasie światło dzienne ujrzały idealnie wypolerowane pralinki, przepadłem – opowiada. Jak deklaruje, był to moment zwrotny w jego życiu. Moment podjęcia decyzji o wejściu w świat czekolady.
Jak zostać chocolatierem
Od tamtej pory Mateusz zaczął na poważ nie interesować się wszystkim, co dotyczy pracy z czekoladą. – Po ojcu odziedziczyłem pewną cechę, mianowicie: gromadzenie informacji. Zacząłem czytać, szperać, oglądać i szczerze powiedziawszy, nim otworzyłem pracownię, miałem już materiał na wydanie całkiem okazałej broszury o czekoladzie – śmieje się. – Wiedziałem, jakiego sprzętu potrzebuję, co kupić, gdzie kupić od kogoś kupić i w jakiej ilości. Moim jedynym ograniczeniem były finanse – dodaje.
Nie wystarczy jednak znać teorię i być szczęśliwym posiadaczem forem poliwęglanowych. Najważniejsze są umiejętności. Te Mateusz nabywał za sprawą kursów. Na początek wykupił pakiet szkoleń Lany Orlovej Bauer, otrzymując podstawy rzemiosła. Obejrzał też niezliczoną ilość filmików na Instagramie. – Skupiłem się na tych pro filach, które faktycznie dają podpowiedzi, konkretne porady. Po jakimś czasie okazało się bowiem, że niektóre z tych, które obserwowałem, są tylko po to, by zbierać lajki, a nie uczyć. Jeśli chodzi o przekaz wiedzy, bardzo polecam i od wielu miesięcy obserwuję profil szewdzkiego mistrza czekolady, Kalle Jungstedta – rekomenduje.
Mateusz przede wszystkim zamówił swoje pierwsze foremki oraz trochę dobrej jakości czekolady do eksperymentów i prób we własnej kuchni. Zaczął etap nauki na własnych błędach, nie mając wyrobionego fachu w ręce ani granitowego blatu do temperowania czekolady. Od decyzji do realizacji
Po wcześniejszych piwowarskich doświadczeniach Mateusz miał pewną wiedzę na temat sensoryki. Miał również termometr gastronomiczny. I sporo chęci. Nie zraził go brak temperówki ani kamiennego blatu. Roztapiał czekoladę w kąpieli wodnej i temperował metodą zasiewu. Pierwsze próby były tak udane, że od razu połknął bakcyla. – Skoro już posiadłem podstawową umiejętność, trzeba było nauczyć się wylewania pralin i ich ozdabiania – mówi. Na początek wykonał dwa smaki pralin. A że był akurat okres świąt Bożego Narodzenia, miał okazję rozdać swoje pierwsze owoce pracy znajomym i rodzinie. I w ten sposób móc się ostatecznie przekonać, czy idzie we właściwym kierunku.
– Okazało się, że smakują, bo nawet na Sylwestra ktoś wzniósł toast za moją pralinową karierę. To przypieczętowało rzucenie etatu i całkowite oddanie się czekoladzie – dodaje. Toast okazał się spełniony. Od decyzji do realizacji przeszedł w zaledwie 5 miesięcy. – Szybko? Za szybko – śmieje się Mateusz. – I teraz to zbiera swoje żniwo… Wiem, że trochę się pospieszyłem, podjąłem nietrafione decyzje. Nie dotyczyły one tyle czekolady, co prowadzenia biznesu. Mam jednak to szczęście, że dostałem możliwość spokojnego naprawienia swoich błędów – podkreśla właściciel Czekolatorium.
Za drzwiami Czekolatorium
Od samego początku wiedział, że najważniejsze w produkcji czekoladowych słodkości są odpowiednie warunki, jak choćby zachowanie właściwej temperatury. O takiej nie było mowy w domu. Dlatego pierwszą dobrą decyzją było wynajęcie lokalu. Wiązało się to także z decyzją o tym, by obsługiwać klientów stacjonarnie. – Lokal jest malutki, bo ma zaledwie 20 m. Podzielony jest na część produkcyjną i sprzedażową. W części produkcyjnej mieszczę się tylko ja – wyjaśnia. Mateusz miał zapał nowicjusza. A jeśli chodzi o sprzęty i akcesoria? – Na pewno miałem za mało pieniędzy i już nie mówię o tym, że nie starczyło na temperówkę do czekolady – śmieje się. – Najbardziej zautomatyzowaną rzeczą w mojej pracowni był wtedy podgrzewacz do czekolady, który posiadał sondę elektroniczną.
Oprócz tego na start kupił profesjonalne formy do pralin, a także niezliczoną ilość skrobek i szpatułek. W pracowni postawił też zwykłą lodówkę z elektromarketu, a także lodówkę na wino do przechowywania gotowych czekolad. W pracy artystycznej wspomagał go kompresor z aerografem. – Zaczynałem od maluszka dla modelarzy. Niedawno przyjechał do mnie sprzęt na 50 litrów. Mógłbym spokojnie warsztat lakierniczy otworzyć – śmieje się. W pracowni oczywiście była także czekolada! Na początku właściciel Czekolatorium pracował na różnych jej gatunkach. Od wiosny tego roku jest to tylko Luker Chocolate. – Słyszałem już wcześniej o tej czekoladzie, miała bardzo dobrą cenę w stosunku do wysokiej jakości. Ujęła mnie ze względu na etykę pozyskiwania kakao. Przekonało mnie do niej też to, że jeden z moich ulubionych chocolatierów, czyli Jack Ralph z Art Chocolate, także przerzucił się na używanie wyłącznie Luker Chocolate. Marka ma bogate portfolio, ale przede wszystkim cenię sobie, że Bogusia Wrońska (przedstawicielka Luker Chocolate w Polsce) ma osobisty kontakt ze mną jako klientem.
Reklama nie wystarczy
By pracownia i sklep ruszyły, brakowało tylko jeszcze jednego – reklamy! Mateusz zainwestował w posty na Facebooku, a także tradycyjną reklamę w lokalnych mediach w Gostyniu, gdzie mieści się Czekolatorium. Nie miał wygórowanych oczekiwań co do szybkiego sukcesu firmy i natychmiastowego zarobku. Miał świadomość, że tego typu biznes rośnie powoli. – Wystarczyło, że nie musiałem dokładać do interesu. To się udawało od niemal pierwszego miesiąca, odkąd otworzyłem firmę. I chyba właściwie dzięki takiej klasycznej poczcie pantoflowej – mówi. Jednak po pierwszej wysokiej fali zainteresowania z czasem zaczęło pojawiać się coraz mniej klientów. Przepalał kolejne bu-dżety na reklamach i wtedy zdarzył się kolejny szczęśliwy przypadek na ścieżce jego kariery. – Jeden z moich znajomych poszukiwał propozycji prezentów dla nauczycieli na zakończenie roku szkolnego. I gdyby nie to, pewnie dziś byśmy już nie rozmawiali o mojej pracowni. W pewnym momencie przestało się to spinać – dodaje gorzko. – Dałem sobie deadline, ostatnią szansę na reanimację i to było właśnie to. Dzięki dużemu zamówieniu mógł nie tylko utrzymać firmę, ale przede wszystkim zyskał pomoc długoterminową. W ten sposób pozyskał wspólników, z którymi aktualnie transformuje Czekolatorium w sklep internetowy i inwestuje w rozwój pracowni.
– Chciałem być taką Zosią Samosią. Przez półtora roku dostałem więc twardą szkołę życia. Owszem, dzięki temu wiele się też nauczyłem. Ale na dłuższą metę bym nie pociągnął. To trudny, niszowy i sezonowy biznes, który rozwija się długo. Dlatego warto mieć wspólników. Zwłaszcza takich serdecznych, którzy faktycznie wierzą w to, co robisz. Na szczęście ja takich mam, Matiego i i Mira – konkluduje.
Pianki w czekoladzie i szczypta szczęścia
Czekolatorium to przede wszystkim praliny i tabliczki czekolady. Na początku Mateusz oferował 10 smaków pralin i 5 smaków tabliczek. Były to klasyczne połączenia z użyciem liofilizowanych owoców i orzechów. Dziś to portfolio mocno się rozwinęło i nadal rozwija. Oprócz 14 rodzajów pralin są w nim też produkty specjalistyczne dla osób z nietolerancją laktozy (Luker Chocolate na mleku owsianym) i bez rafinowanego cukru, słodzone stewią lub erytrytolem. Pracownia Mateusza Kokota to jednak nie tylko czekolada! To także pate de fruit, czyli opakowania z miksem ręcznie robionych galaretek. Są też draże, owoce w czekoladzie, a nawet oblewane nią marshmallow.
– Na pewno wprowadzenie pianek i galaretek było dobrym pomysłem, bo to nieco tańsze produkty, a w ludziach jest takie myślenie, że bardziej najem się całym opakowaniem pianek niż trzema pralinkami. To także produkty, które dobrze sprzedają się poza jesienią i zimą, przez co można nadrobić sprzedaż, która jest w tym przypadku mocno sezonowa – tłumaczy. Mateusz wciąż traktuje swój biznes jako pewnego rodzaju eksperyment, odskocznię od poprzedniej pracy. Pasję, która współgra z tym, jakim jest człowiekiem. – W pracy z czekoladą podoba mi się to, że praktycznie nie ma odpadów. To, co spłynie na blat, można znowu przetopić, choćby na ganache. Poza tym czekolada pasuje do mojej osobo-wości. Wymaga skupienia, przeliczania, mamy tu powtarzalne zadania, wszystko wypisane w punktach. Sprawia mi to radość, a co ważniejsze, efekty tej pracy dają radość klientom. To mnie uskrzydla. Nasze motto brzmi: „Lubimy robić ludziom dobre rzeczy, więc robimy praliny i tabliczki”. I tego się będę trzymał.
Rozmawiała Natalia Aurora Ignacek