Walentynki – święto patrona chorych psychicznie i zakochanych… to nawet pasuje. Celebrowanie jednego dnia w roku jest hipokryzją. Święto zakochanych powinniśmy obchodzić przez cały rok, podobnie jak Dzień Kobiet,
A środa powinna być ustawowo wolna, by co tydzień przyjmować wyzwanie (jak w tłusty czwartek). Spróbuj zjeść całego bez oblizywania… Otwieram serwis pełen pokus.
Wychodząc rano z domu (nieco zły, bo w lodówce takie pustki, że aż żarówce serce pękło), mając w głowie espresso w ulubionej filiżance z krową, uświadomiłem sobie, że to będzie ciekawy dzień. Zaczął się na głodno, ale może skończyć się syto, a przynajmniej z lekką nutą chilli. Miłość fruwa po kuchni. Wpadają kolejne rezerwacje na walentynkowe menu. Ktoś planuje się oświadczyć. No tak, przecież to takie oryginalne! Gdy w połowie lutego wszystko aż buzuje od hormonów, a niesforny mały grubasek z łukiem w dłoni i strzałą, celując w nasze serce, trafia w tyłek, to znak, że czas rozpocząć teatrzyk lalek.
Menago wyjątkowo wykazał się na zaistniałą okoliczność. Światło świec, zapach wanilii mieszający się z wonią kwiatów ustawionych na stołach. Restauracja wygląda pięknie. Wieczorny serwis to praktycznie sami zakochani. To znaczy przynajmniej część, bo robiąc rzut oka po gościach, widzę, kto przyszedł z uczuciami, kto z problemami, a kto wróci sam z podkulonym ogonem. Jest wśród nich starsze małżeństwo, od dłuższego czasu na emeryturze. Wzrusza mnie widok Pana (specjalnie przez duże P), który ściskając w dłoni zmęczoną życiem dłoń ukochanej, patrzy na nią z płomieniem w oczach, jakby to był ich pierwszy raz. Widzę też piękną, wyzywającą kobietę w krótkiej czerwonej sukience i błyszczących czarnych szpilkach. On wie i ja też wiem, że majtek nie ma na sobie od śniadania. Jednak najbardziej chwyciła mnie za serce para nastolatków. Chyba sami nie wiedzieli, co tutaj robią. Pasowali bardziej do sieciowej kawiarni niż do walentynkowej kolacji w drogiej restauracji. Jednak gdy Młody przyszedł rezerwować kolację i zapytał, czy stówka wystarczy, mając w oczach radość, że przyjęła zaproszenie, i strach przed pierwszą randką, bez wahania oświadczyłem, że jeszcze mu reszta zostanie, mimo że cena mocno przewyższała jego możliwości. Zjedli za darmo. Wychodząc na salę z deserem, obsypując aksamitną bezę bordową różą, którą artystycznym ruchem ukradłem z ich stolika i zmroziłem w azocie, byłem rozczulony. Liczę, że za 60 lat będą tą parą staruszków, których wspomniałem na początku.
Serwis trudny, ciężki i wymagający. Wracam do domu. Na klatce zapach perfum paraliżuje mnie z zachwytu. Jako kucharz często wizualizuję zapachy. Węch mnie nie zawiódł. Jest piękna. Mijamy się. Szybki prysznic. Zakupy do lodówki, czerwone wino do kieliszka. W tle Affection Cigarettes after sex. Dzwonek do drzwi i moje słynne już... noż kur… mać. Stoję pod drzwiami, czując dreszcz przeszywający ciało i umysł. Czuję… to Ona. Jest głodna. Iskra, która rozpaliła mój umysł, ożywiła żarówkę w lodówce i mogłaby rozsadzić ten parszywy blok. W dresowych spodniach i bokserce wygląda seksowniej niż ta w czerwonej mini na szpilkach. Otwieram wino, bo noc młoda, a ja mam świeże krewetki w lodówce i co najważniejsze… masło! Trochę mąki, kilka żółtek, szczypta soli, ogrom serca. Mieszam ciasto na najlepsze tagliatelle, jakie w życiu jadła. Czuję jej wzrok na sobie, topiąc dłonie w cieście, obchodzę się z nim jak moje myśli z jej ciałem. Podniecenie wymieszane z oliwą i chili miesza nam w głowach. Wrzątek, sól, makaron do wody. Patelnia, oliwa, krewetki skwierczą. Szalotka, czosnek, chilli (gorąco mi), białe wino, natka, zimne masło. Mieszam makaron. Dla ostrości płatek parmezanu wędzonego przez 48 godzin na końcu Europy. Obiecałem też deser. Czekolada powoli spływa po misce leniwie łaskotana parą. Jest obok mnie. Czuję, jak jej ramię ociera się o mnie, dłoń spływa po plecach. Niewinne gesty i jej spokój… podniecają. Miękkie masło (jak moje kolana) wkręcam w czekoladę. Przed wybuchem pożądania powstrzymuje mnie dźwięk miksera ucierającego żółtka z cukrem. Puszysta, jasna masa podbita niczym moje myśli. Siada na blacie naprzeciwko z subtelnym uśmiechem, jakiego nie widziałem nigdy przedtem i nigdy potem. Czuję alkohol, który płynie mi w żyłach. Dodaje odwagi i budzi demony, które w uśpieniu czekały na ten dzień. Delikatnie dodaję mascarpone, pozwalam jej spróbować. To działa jak zapalnik. Wybucha to, co wisiało w powietrzu. Przyciąga mnie do siebie. Czuję już nie tylko jej zapach, ale również smak. Połączenie łagodności i pikanterii. Garść słodyczy i szczypta goryczy dla równowagi. Wysublimowane danie, o którym marzyłem za każdym razem, gdy czułem ją w windzie. Oplata mnie nogami, a ja przylegam do niej ciałem. W tle słychać Gabriel Lamb, właśnie do mnie dotarło, że deser będzie, ale nie na talerzu. Wszystkimi zmysłami staramy się ją dotknąć. W wybuchu podniecenia unoszę na dłoni odrobinę kremu z tiramisu, by delikatnie rozsmarować go na jej ciele. Widzę, jak drży. Gładkość jej ciała otulona słodkim kremem eksploduje we mnie. Każdy dotyk sprawia ból i radość. Nienasyceni sobą i czekoladą spływającą po jej ciele. Obserwuję, jak powoli i leniwie deser, którego jestem twórcą, otula ją. Żar podniecenia jest nie do zniesienia. Dźwięk budzika wyrywa mnie ze snu. Zdezorientowany staram się poukładać to, co zastałem rano, pozbierać myśli. Co się stało? Jeden kieliszek! Czy to się wydarzyło, czy było tylko fantazją przepracowanego człowieka po kieliszku doskonałego trunku, którego gęstość nadal widoczna jest na szkle. Kuchnia w rozsypce. Czekolada wszędzie, a ja ślizgam się po podłodze jak po lodzie. Więcej pytań niż odpowiedzi. Zbieram się do pracy. I tak nie zdążę ogarnąć tego bałaganu. Ani tego w kuchni, ani w głowie. Gdzie moje espresso w filiżance z krową?
Łukasz Dobrowolski
kitchen dreamer