Od kilku lat moje podejście do biznesu jest humanistyczne. Oznacza to, że każdy proces rozpoczynam od zrozumienia drugiego człowieka i kończę na przedstawieniu mu unikatowej propozycji wartości.
Podobne artykuły
O ochronie receptur cukierniczych, ciastkarskich i nie tylkoJak zmienia się miejsce piekarza i chleba w restauracji"W spirali zmian" - Jan Klimek, prezes Izby RzemieślniczejNa każdym etapie postępowania projektowego koncentruję się na poznaniu poziomu istotności człowieka, osadzonego w różnych rolach w rzeczywistości rynkowej. Analizuję zatem dane zagadnie z perspektywy: użytkownika, konsumenta, pracownika, dostawcy i lidera. Poniżej opisałam swoje doświadczenia na przykładzie wizyty w piekarni „Bogienka”.
W czasie procesu jednym z kluczowych zadań jest umiejętne „wyłuskanie” zgromadzonych w kapitale ludzkim danej firmy pokładów wiedzy, po to, by na koniec dnia dostarczyć optymalne rozwiązanie. Najskuteczniejszą metodą wypracowywania odpowiedniego antidotum jest warsztat – pod warunkiem, że jest to przemyślana w najdrobniejszym szczególe formuła spotkania.
Zarządzanie poprzez wartości dr inż. Alina Śmiłowska, interim menadżer Kontakt: e-mail: alina@grupa-projektowa.com, tel. 509 099 513 |
Dobry warsztat – kluczem do sukcesu
Praca warsztatowa to wielopłaszczyznowy transfer wiedzy do organizacji, czyli pobudzanie kreatywności, prowokowanie do myślenia poza schematami, inspirowanie i prototypowanie. Istotą warsztatu jest prowadzenie otwartego dialogu z przedstawicielami firmy w celu zdobycia szczerych wskazówek i spostrzeżeń. Dlatego decydująca jest tu rola interim menadżera, który z delikatnością wirtuoza poprowadzi zespół przez cały proces zmian, tak by wszyscy – bez wyjątku – czuli się komfortowo i bezpiecznie. Idealna sytuacja ma miejsce, gdy przed warsztatem zaskarbimy sobie zaufanie wśród jego uczestników. Jak jednak zdobyć w tak – stosunkowo krótkim – czasie zaufanie drugiego człowieka, na które czasem pracujemy latami?
Mała firma, wielcy ludzie
Gdy pięć lat temu gościłam pierwszy raz w domu Państwa Kordus, właścicieli piekarni „Bogienka”, nie przypuszczałam nawet, że to pierwsze spotkanie będzie początkiem tak wyjątkowej podróży biznesowej. Wiele osób w czasie moich opowieści o tej piekarni zarzuca mi ckliwość i nadmiar emocji, które mi towarzyszą, gdy odsłaniam kolejne karty naszych dokonań. Trudno jednak powstrzymać się od sentymentalnej nuty, gdy na ścieżce kariery zawodowej spotyka się małą firmę, w której pracują wielcy ludzie.
Dlatego gdy razem z właścicielami podjęliśmy decyzję o wdrożeniu kolejnych elementów zapisanych w strategii biznesowej firmy, które, zgodnie filozofią myślenia opartą na design thinking, miały zostać wypracowane w formule warsztatowej przez samych pracowników, uznałam, że jedynym sposobem na zjednanie sobie sympatii i zaufania personelu będzie praca w piekarni.
Tak jak postanowiłam, uczyniłam. Po kilku dniach, wczesnym rankiem, gdy wielu z Was przewraca się na drugi bok, ja podjechałam pod drzwi piekarni w Kostrzynie Wielkopolskim. Już od progu witał mnie ciepły zapach chleba. Ten aromatyczny bodziec to zapowiedź wielu tajemnic, które zamierzałam odkryć na zapleczu piekarni „Bogienka”. Pojawiłam się tam w roli aktywnego uczestnika procesu produkcji, pragnąc na własnej skórze poczuć rzemieślniczy trud i przekonać się, jak krok po kroku powstaje codzienny „towarzysz posiłków”.
Od razu wpadłam w ciepły i pachnący wir pracy. Przechodząc między regałami z gorącymi wypiekami, trafiłam na zaplecze. Szybko przebrałam się w biały fartuch i klapki. Tak odziana, ruszyłam do serca piekarni. Tutaj praca szła pełną parą. Początkowo lekko zagubiona, powoli przemykałam między pracującymi jak mróweczki piekarzami. Starając się nie zakłócić zaplanowanego porządku produkcyjnego, podglądałam nieśmiało pracę na poszczególnych stanowiskach. Poznałam zadania piekarzy odpowiedzialnych za wyznaczone etapy wypieku.
Po krótkim rozpoznaniu zostałam przydzielona do nakładania lukru na drożdżówki. Z pozoru łatwe zadanie wykonałam raczej nieporadnie. Delikatne upomnienie uświadomiło mi, że zapomniałam pokryć glancem pulchne brzegi. Z niekłamaną radością przystąpiłam do kolejnej misji „przyduszania” bułek. Z każdą chwilą nabierałam większej wprawy, aż zostałam dopuszczona do czterokrotnego nacinania wyrośniętych bochenków chleba baltonowskiego. To od tych właśnie czynności na drugi dzień bolały mnie dosłownie wszystkie mięśnie prawej części ciała. Inne polecenia wykonywałam również bez wdzięku, ale nie zniechęciło mnie to do dalszych prób. Było to o tyle łatwe, że otaczały mnie ogólna życzliwość i zrozumienie.
Gdy zmęczona po kilku godzinach pracy, z kawą w dłoni, z niegasnącym zachwytem, podziwiałam precyzyjną i miarową pracę ludzkich dłoni, sukcesywnie wyłoniła mi się z tego pozornego chaosu czynności pewna prawidłowość działań.
Smaczna metamorfoza
Początek metamorfozy zaczynu kwasowego w smaczny bochen chleba inauguruje sumienne przygotowanie ciasta. Przeznaczone do tego celu stanowisko to miejsce, w którym składniki dobrane ze szczególną troską, według ścisłej receptury, pochodzące od polskich producentów rolnych, łączy się w jednolitą pulchną masę.
Tak przygotowane ciasto porcjowane jest na mniejsze kęsy o określonej wadze. Teraz rozpoczyna się najbardziej magiczny moment procesu. To ręczne wyrabianie i nadawanie pulchności pojedynczym bochenkom; każdy z nich otrzymuje wówczas swoją indywidualną duszę. W celu podkreślania unikalnego charakteru określonego gatunku i rodzaju pieczywa nadawane są struktura i kształt pojedynczego bochenka. Poukładane w równych rzędach porcje wędrują do leżakowania.
Przed samym pobytem w piecu bochenki przechodzą ostatni szlif – kontrolne muśnięcie dłonią piekarza, sygnalizujące rozpoczęcie wypieku. Po upływie określonej liczby minut gorące bochenki chleba prosto z pieca przenoszone są do magazynu, gdzie zostaną przygotowane do dystrybucji.
Słodkie cuda
W piekarni „Bogienka” swój odmienny rytm ma stanowisko cukiernika, który bezszelestnie i skromnie zaznacza swoją obecność pachnącymi masłem, wanilią i bakaliami. Tutaj dzieją się kolorowe, małe i słodkie cuda, które – jak wisienka na torcie – rozpychają się i pragną zaznaczyć swoją obecność wśród dumnych bochenków chleba.
Opuszczałam piekarnię z uśmiechem na twarzy. Czułam się wyjątkowo. Tamtego ranka ktoś jadł chleb, który osobiście przygotowałam.
Warto czasem wyjść zza biurka
Ten bagaż wrażeń i wiedzy zdobytej w czasie mojej praktyki w piekarni to bezcenny materiał wyjściowy do obróbki analitycznej. To również wskazówka dla liderów projektów, że warto, a nawet trzeba, opuścić czasem ciepłe pomieszczenia biurowe, by przekonać się, czym różni się od zakładanego z perspektywy chłodnej kalkulacji komputerowej realny świat pracy u podstaw. W tym miejscu może obruszyć się wielu menadżerów, że przecież potrafią zdefiniować pojawiające się na poszczególnych odcinkach procesów tzw. wąskie gardła, ale ja już niejednokrotnie przekonałam się, że co innego wiedzieć, a co innego – poczuć to osobiście.
Metoda „wyjścia zza biurka”, czyli łączenie się z ludźmi we wspólnym trudzie, buduje wyjątkowe więzi i poprawia morale zespołu. Nie tylko wzmacnia się nasza pozycja jako niekwestionowanego lidera, ale zyskujemy – jako „bonus” – szacunek i uznanie. To, w pełnym tego słowa znaczeniu, szansa na zdobycie sojuszników, uwiarygodnienie swojej pozycji jako eksperta i start z pozycji równoprawnego partnera.
Znaczącym atutem przemawiającym na korzyść tego stylu działania jest zmiana sposobu porozumienia pomiędzy różnymi grupami interesariuszy. Zadaniowa forma komunikacji, czyli wymiany poleceń i raportów wykonalności, zostaje zastąpiona dialogiem. Słuchamy racji stron, staramy się nawzajem zrozumieć i razem znaleźć środek zaradczy. Mechaniczne wykonywanie zadań, odliczanie minut do końca zmiany i dbanie tylko o wąski odcinek pracy w oderwaniu od organicznego łańcucha zależności zostają zastąpione zaangażowaniem pracowników, skłonnością do wychodzenia z inicjatywą, a w efekcie – z radością, która wypływa z poczucia dobrze wykonanej pracy.
Metoda „wyjścia zza biurka” przynosi pozytywny rezultat w sytuacji, gdy menadżer odpowiedzialny za zarządzanie zmianą musi skonfrontować się z oporem, który zawsze towarzyszy wprowadzaniu nowości w jakimkolwiek obszarze funkcjonowania firmy. Zamiast walczyć z obawami pracowników, przystępuje on z marszu do wytężonego wdrażania.
Małe porażki, wielkie zwycięstwa
Praca interim menadżera to przeplatanie się małych porażek i większych zwycięstw. To trudne wyzwanie dla osoby myślącej w kategoriach humanistycznego podejścia biznesowego w świecie, w którym rządzą twarde reguły biznesowe. Z niesłabnącą determinacją demonstruję swoje stanowisko i po latach doświadczeń jestem gotowa podzielić się z Państwem zgromadzonym materiałem dowodowym. W kolejnych felietonach będę sukcesywnie odkrywać tajniki zagadnień dotyczących zarządzania przez wartości, licząc na to, że moje doświadczenia i wiara w ich skuteczność przekonają Państwa do inicjowania zmian w firmie przy wykorzystaniu myślenia w kategoriach design thinking.
dr inż. Alina Śmiłowska, interim menadżer
Co to jest design thinking? |